Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z Wołynia do Gądna po nowe życie

Michał Elmerych
Michał Elmerych
Fotografia weselna Zofii i Tadeusza Bębnowskich. Miejsce nieustalone, 1951 rok. Autor nieznany
Fotografia weselna Zofii i Tadeusza Bębnowskich. Miejsce nieustalone, 1951 rok. Autor nieznany archiwum rodzinne
„Odra była jak umarła” to wspomnienia tych, którzy przyjechali na te ziemie po zakończeniu II wojny światowej .

Często interesując się historią bardziej urzeka nas okres przedwojenny. Szukamy śladów pozostawionych przez byłych mieszkańców zupełnie pomijając czas który upłynął od 1945 roku, do dnia naszych urodzin. każda inicjatywa próbująca przywrócic pamięć o tamtych czasach jest wyjątkowo cenna.

Kiedy więc autorzy „Odry...” opublikowali kolejne wspomnienia poprosiliśmy o możliwość wydrukowania ich fragmentów. Nie każdy będzie miał bowiem okazję przeczytać całą książkę, albo być na bieżąco z nowymi zapisami opowieći pionierów. Zaproponowaliśmy też, aby napisali krótkie wprowadzenie do wspomnień pani Zofii Bębnowskiej.

Autor Andrzej Krywalewicz: „Odra była jak umarła” przedstawia skomplikowane ludzkie losy w czasach wojny. Przywoływane z pamięci zdarzenia, relacje miały miejsce w wyjątkowym okresie życia tych młodych wówczas osób - czasach młodości. Decyzja o podzieleniu się osobistymi wspomnieniami wiąże się z symbolicznymi powrotami do sielskich czasów, jednak w przypadku pokolenia urodzonego w okresie przedwojennym, wspomnienia posiadają zupełnie inny wymiar, często gorzki, wręcz traumatyczny. Widoczna jest naturalna ciekawość młodych ludzi, biorących udział w spotkaniach prezentujących książki o podobnej tematyce.

Autorów poniższego tekstu zainspirowała do wysłuchania i spisania relacji wnuczka Pani Zofii. W czasie rozmowy podkreślała jak ważna w chwili lektury książki, stała się nagle historia jej babci, którą zdecydowała się ocalić od zapomnienia. Na spotkania z czytelnikami, które odbyły się w miastach południa regionu zachodniopomorskiego przychodzili młodzi ludzie, dla których te historie są po prostu ciekawe. Zdarza się dość często, że wnukowie, prawnukowie stukają do naszych drzwi i proponują spotkania. W taki sposób udało się nam poznać Panią Zofię.

Michał Dworczyk, wydawca, dyrektor Muzeum w Gozdowicach i Starych Łysogórkach: Współpraca skłoniła nas do poszukiwania kolejnych osób, które dzielą się swoimi osobistymi wspomnieniami, wracając do lat dzieciństwa, młodości. Przywołane z pamięci historie mają wymiar traumatycznych przeżyć, jednak można w nich znaleźć także aspekt optymistycznych wydarzeń, które zapadły w pamięci bohaterów. Tak było również w przypadku Pani Zofii Bębnowskiej. Dzięki uprzejmości rodziny - wnuczki oraz córki, mogliśmy wysłuchać tej ciekawej historii 95-letniej kobiety. Oto ona. Jest rok 1946, pani Zofia z rodzicami opuszcza swoje rpdzinne strony na Wołyniu i jedzie do Polski: - Ojciec poszedł zgłosić nasz wyjazd na zachód, dużo ludzi już wyjechało wcześniej. Z Maniewicz, nie mieliśmy za bardzo co ze sobą zabrać. Pamiętam, tę Ukrainkę, co w naszym domu mieszkała, bo jej dom się spalił, jak Niemcy bombardowali. Ona nam tę jedną krowę utrzymała, a następnie przyprowadziła na stację do Maniewicz przed naszym wyjazdem. W zimie coś trzeba było wymyślić, żeby krowa przeżyła. Obok mieszkał taki Ukrainiec i miał stajnie, ludzie z naszej wioski przywozili siano, dzięki temu udało się ocalić tę krowę.

Wyjechaliśmy na Zachód pociągiem towarowym z krytymi plandekami, razem z innymi. Ludzie z pobliskich wiosek siano przywozili i zrzucali na stacji, by jakoś pomóc. Część osób zabrała ze sobą krowy, kury, konie. Czekaliśmy kilka dni w Maniewiczach na wyjazd. Zachowałam w pamięci fakt, że z nami w wagonie podróżowała ciężarna kobieta. Nie pamiętam dziś jej imienia i nazwiska oraz jej dalszych losów.

Jechaliśmy przez długi czas, postoje były między innymi w szczerym polu. Wówczas wykorzystywaliśmy to, aby nakarmić, napoić zwierzęta. Był z nami w transporcie, taki przewodnik, który mówił wcześniej, żeby wziąć ze sobą kilka cegieł, aby mieć na czym ugotować coś do jedzenia. Pamiętam, że jedliśmy zupę - trochę kaszy gryczanej i ziemniaki.

Gdy przyjechaliśmy do Jagodzina, byliśmy przed granicą. Wówczas chodził od wagonu do wagonu ten przewodnik i mówił, kto ma ruskie pieniądze, to obok jest bazar, tam można sobie coś kupić do jedzenia. Mama miała trochę rubli, kupiła grzybów, jagód suszonych, po to, aby te pieniądze wydać. Dojechaliśmy do granicy i pociąg stanął. Kontrolerzy chodzili, sprawdzali między innymi, czy w sianie nie zostało coś schowane. Wielu Ukraińców chciało uciekać razem z nami.

Rok 1946 - stacja Godków

Parowóz odczepił się od składu. Ktoś przyszedł, powiedział „dalej nie jedziemy, idźcie sobie szukać nowych domów”. Tata szedł z frontem i upatrzył sobie wcześniej gospodarstwo oraz dom w Trzebiatowie.

Nie był zainteresowany pozostaniem i zamieszkaniem w Gądnie. (Koleje losu potrafią czasami zaskoczyć. Po wielu latach wnuczka naszej bohaterki, Marta, poznała chłopaka z Trzebiatowa. Okazało się, że jego babcia mieszka w tej samej osadzie, w której niegdyś chciał osiedlić się ojciec Pani Zofii - dop.red.)

Gdy zamieszkaliśmy po wojnie w Gądnie, wioska sprawiała wrażenie opuszczonej. Co ciekawe, mieszkali w niej jeszcze Niemcy, którzy z różnych przyczyn życiowych odwlekali decyzję o wyjeździe.

Moja koleżanka Franciszka

Czas powojenny kojarzy mi się ze stabilizacją Nasza rodzina na zakupy jeździła do Morynia, lecz częściej wybieraliśmy się do Chojny na bazar obok zniszczonej katedry. Dzięki tej jednej krowie, którą ze sobą przywieźliśmy, sprzedawaliśmy nabiał w Chojnie i w Szczecinie.

Rodzice „mieli jedną krowę, jedną walizkę oraz dwoje dzieci”. W Gądnie żyliśmy z gospodarstwa, do szkoły oraz kościoła chodziliśmy do Morynia. Miasteczko w czasie wojny nie ucierpiało. W Gądnie poznałam Franciszkę, myślę, że warto, abym w tym miejscu opowiedziała, kim była ta bliska mi osoba. Przyjechała do naszej wsi jako panienka z centralnej Polski jeszcze przed wojną. W Gądnie zapoznała przyszłego męża - Niemca, nazwisko jej przez to brzmiało Hooker, powojenni urzędnicy spolszczyli na Hoczyńska. Trudno jest mi dzisiaj powiedzieć, kim był wybraniec Frani, miejscowym gospodarzem czy robotnikiem zatrudnionym w jednym z gospodarstw. W czasie drugiej wojny światowej został zmobilizowany do hitlerowskiej armii i już nigdy nie powrócił do Gądna do swojej ukochanej.

Franciszka miała trójkę dzieci, starszego syna urodziła, gdy była jeszcze panienką. Kolejną dwójkę tj. syna i córkę miała już z tym Niemcem. Synowie jej wyjechali do Niemiec, nie pamiętam już dziś, w jakich to było latach, z kolei Ela (córka) została razem z matką i ciotką tj. (siostrą Franciszki), która przyjechała po wojnie do Gądna.

Tak jak wspominałam, we wiosce mieszkali jeszcze Niemcy, pamiętam taką Olgę i starszego mężczyznę, do którego ludzie zwracali się August. Spędzali oni razem z Franią wiele czasu, sprawiali wrażenie nierozerwalnych przyjaciół. Wspólnie z nimi miałam okazję zobaczyć opuszczony pałac w Gądnie. W środku znajdowały się duże, wysokie pomieszczenia, z pięknymi kolorowymi ścianami. Mebli już nie było, tylko pojedyncze rzeczy, z których zapamiętałam pianino, kredens, komodę. Naszym przewodnikiem w trakcie zwiedzania zakamarków pałacowych był nieoceniony August, który po jakimś czasie wraz z Olgą podjął decyzję o wyjeździe zza Odrę.

Zapamiętałam Franciszkę, ponieważ zawsze ciekawie, z widoczną radością na twarzy wspominała czasy przedwojenne, gdy zakochała się z wzajemnością w miejscowym Niemcu. Opowiadała między innymi, jak w czasach przedwojennych, organizowano nad pobliskim jeziorem targi rybne. Zjeżdżali się wówczas mieszkańcy Berlina z rodzinami oraz handlarze ryb.

Rosjanie

Moja koleżanka dzieliła się również wspomnieniami z okresu, gdy w Gądnie przebywali Rosjanie. Jej córka - Ela, została wówczas zgwałcona przez jednego z sowieckich żołnierzy. Gdyby tego było mało, zaraziła się także chorobą weneryczną, którą leczyła w szpitalu w Kostrzynie. Rosjanie na naszym terenie doprowadzili do jeszcze jednej tragedii, która miała miejsce w Młynarach. Historię tę zapamiętałam, dzięki Frani, która przerażona, przyszła, powtarzała chaotycznie, że w pobliskim domu jest krew na suficie. To było mniej więcej tak. Pod jednym dachem dwie rodziny zamieszkały, które przyjechały ze wschodu tym samym pociągiem, co my.

Kobieta, która pochodziła z jednej z tych rodzin zachorowała i przebywała przez jakiś czas na oddziale szpitalnym w Kostrzynie. W czasie jej nieobecności zostali bestialsko zamordowani jej najbliżsi. Przypadek sprawił, że ta kobieta powróciła ze szpitala do Gądna późnym wieczorem. Zaszła wówczas do Frani i poprosiła, aby razem z nią udała się do jej domu. Frania była świadoma tragedii, jaka wydarzyła się w tamtym budynku, gdyż mordem tym żyła cała okolica. Nie wiedziała, jak sobie poradzić, więc zaczęła odradzać kobiecie powrót do domu ze względu na późną porę. Namawiała, ją, aby została, zapewniała, że ugości. Zaproponowała nocleg oraz zapewniła, że z samego rana udadzą się wspólnie do jej domu.

Frania przez cały ten czas zastanawiała się, co ma powiedzieć tej biednej kobiecie. Rano zdesperowana zatrzymała wzrok w jednym miejscu i powiedziała - niestety, ale nie pójdziemy. Twoje córki oraz mąż nie żyją, zostali zamordowani przez rosyjskich żołnierzy. Jeden z chłopców, ukrył się pod łóżkiem i przeżył tę tragedię. Niestety motywy tej bestialskiej zbrodni pozostały niewyjaśnione.

Epilog

Męża urodzonego w 1929 roku poznałam na zabawie w Moryniu w latach 50-tych. Tadeusz pochodził spod Wielunia. Po wojnie w pojedynkę przyjechał do Bielina, gdzie wcześniej był już jego brat, który znalazł w tej wsi pracę. Mój mąż zmarł 1967 roku. Mam dwie córki; Teresę i Jolantę.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Z Wołynia do Gądna po nowe życie - Głos Szczeciński