Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odsłonięcie tablicy uapmiętniającej doktora Zygmunta Maja

Iwona Marciniak
W Alejce im. Zygmunta Maja w kołobrzeskim parku odbędzie się poniedziałkowa uroczystość. Tablicę ufundowali kołobrzescy lekarze pediatrzy.
W Alejce im. Zygmunta Maja w kołobrzeskim parku odbędzie się poniedziałkowa uroczystość. Tablicę ufundowali kołobrzescy lekarze pediatrzy. Google Maps
W poniedziałek, 2 maja, o godz. 15.30, rozpocznie się uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej doktora Zygmunta Maja.

Nieżyjący już kołobrzeski lekarz pediatra, ordynator w miejscowym szpitalu tak lubiany i szanowany, że uczczono go nie tylko tytułem Honorowego Obywatela Kołobrzegu, ale i własną aleją. To właśnie w Alejce im. Zygmunta Maja, odbędzie się poniedziałkowa uroczystość. Tablicę ufundowali kołobrzescy lekarze pediatrzy.

Alejka znajduje się w Parku im. S. Żeromskiego.

Niżej nasz materiał o doktorze Zygmuncie Maju, opublikowany w 2013 r. w Głosie Kołobrzegu:

- „Kupka place lizać!” obwieszczał tato i przejętemu chorobą dziecka rodzicowi robiło się trochę mniej strasznie – o swoim tacie, doktorze Zygmuncie Maju, opowiedziała nam jego córka, Małgosia.

Na rozmowę o kołobrzeskim lekarzu pediatrze, ordynatorze, który był tak lubiany i szanowany, że uczczono go nie tylko tytułem Honorowego Obywatela Kołobrzegu, ale i własną aleją, umówiliśmy się z Małgorzatą Maj, tego samego dnia, kiedy radni podjęli uchwałę. Byli jednomyślni. Zdecydowali, że imię doktora Zygmunta Maja będzie nosić jedna z najładniejszych, niedawno odnowionych za pieniądze z Unii, alejek w dzielnicy uzdrowiskowej. Co ciekawe, podczas sesji, nawet radnym udzieliło się wzruszenie, zwłaszcza tym, którzy osobiście mieli okazję poznać pediatrę o wielkim sercu i niezwykłym talencie do skutecznego leczenia dzieci. Popłakał się Włodzimierz Burzak, który trzy lata zabiegał o takie uczczenie doktora. Teraz myśli jak tu zebrać pieniądze na ławeczkę z tabliczką. Najlepiej z naturalnej wielkości figurą doktora, żeby można było w tej alejce przysiąść koło niego, zrobić pamiątkowe zdjęcie.

- Mówił, że gdyby nie udało mu się zostać lekarzem, chciałby być dyrygentem. Najlepiej wielkiej orkiestry dętej – zaskoczyła nas córka doktora Maja, dziennikarka, a ostatnio również odnosząca sukcesy pisarka. – Był kibicem Pogoni Szczecin i Warty Poznań. Uwielbiał spacery. Chodził plażą do Podczela i z powrotem. Czasem z kimś, czasem sam. Miał pamięć do dowcipów, potrafił nimi sypać jak z rękawa. Był niewysoki, łysawy, zdawałoby się niepozorny, a wiem, że w towarzystwie brylował. Ale chyba nie wybrałby się na imprezę towarzyską, do kogoś, kto nie miał telefonu. No bo przecież mogą dzwonić ze szpitala! Miał dystans do siebie i do świata, ale i potrafił być bardzo zasadniczy. Nigdy nie zapisał się do partii. Był osobą głęboko wierzącą i praktykującą – mięso w piątek? Nie do pomyślenia! No i nie wiem skąd miał tę niesamowitą cierpliwość do dzieci. Pytałam go o to. Śmiał się, że to jakby pytać niebo, dlaczego jest niebieskie.

Oprócz tekstu o „kupce”, miał też inne powiedzonka i złote myśli np.: „jak człowiek śpi, to znaczy, że ma potrzebę snu i nie należy go budzić”. „Osobę śpiącą należy przykryć, choć bibułką”. „Nie wolno karmić dziecka na siłę. Zgłodnieje, samo poprosi”’.

Ale nie tylko córka pamięta, że gdy chore dziecko z bólu czy gorączki zanosiło się płaczem, gotów był udostępnić własne plecy, by malec mógł zabawić się w ułana. Albo przekonywał dzieciaka, że za pazuchą jego marynarki, w kieszonce ćwierka mały ptaszek. – Pamiętam, jak wygrywał palcem na malutkim grzebyku, który trzymał tam z lusterkiem również po to, by czasem przeczesać nie łysiejąca głowę, a krzaczaste brwi. Gdy zaaferowane dziecko zaglądało mu za pazuchę, on raz, dwa! - błyskawicznie, w prawie nieodczuwalny przez dzieciaka sposób, przy pomocy słuchawek, albo badawek - no bo kto by przy dzieciach używał nazwy stetoskop! - słuchał, czy dzieciakowi w czasem w płuckach nie rzęzi. Gdy było trzeba naśladował miauczenie kota, w sposób, którego mógłby mu zazdrościć niejeden kot. Albo szczekał, chrumkał, beczał, jeśli tylko to na dziecko działało. Nie potrzebował nosa klauna, żeby przykuć uwagę malucha i wywołać jego uśmiech. Umiał świetnie zneutralizować histerię mamy, która na dzień dobry trajkotała do spokojnego dziecka: „nie bój się pana doktora, nie bój się”. No bo jak taki dzieciak miał się bać łysego, okrągłego, bałwankowatego pana doktora o niebieskich oczach, który się uśmiecha?

Gdy Zygmunt Maj zmarł w 1994 r. miał 74 lata. Żegnały go tłumy kołobrzeżan. – Miałam wtedy 25 lat. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo ludzie go cenili. Dla mnie, dla brata, był ukochanym tatą, który bardzo kochał mamę i nas, a od zawsze leczył dzieci i tyle. Dla nas nie było niczym wyjątkowym, to, że późnym wieczorem, czy w nocy, w domu rozlegał się dzwonek u drzwi. Zawsze z ciekawości zerkaliśmy, bo może to ktoś znajomy, a tam stali rodzice np. z przelewającym się, rozpalonym dzieciakiem na rękach. Tata potrzebował tylko chwili, żeby zaścielić wersalkę w pokoju, który do dziś nazywamy gabinetem i zapraszał. Teraz myślę, że był świetnym diagnostą, bo nie tylko badał, ale i pytał. Zadawał dziesiątki pytań: co dziecko jadło, a co wczoraj, a co lubi najbardziej. Czy poducha z pierzem, w jakich warunkach dorasta, co robią rodzice itd. No i gdy przyjmował kogoś w domu tak późno, jeśli dziecko nie wymagało hospitalizacji, sam dzwonił do dyżurującej nocą apteki, żeby zapytać czy będą leki. Dla nas to była norma.

Bywało, że wiele lat po śmierci doktora, do jego córki pochodziła obca kobieta, po to by zaskoczoną wyciskać. – I podziękować. Bo do dziś ma recepturę słonego syropu na kaszel, którą sporządził tata. Prosi o jej wykonanie w aptece i skutecznie leczy nim już nie córkę a swojego wnuka – opowiada Małgorzata Maj. – W ciągu dnia tata przyjmował w szpitalu, potem w domu, a potem w Przychodni Kolejowej. Miał jaskrę, więc nie dyżurował nocą, ale wzywano go gdy trafiał się trudny przypadek. Nie mówił nam o rzeczach smutnych, ale zdarzało się, że był wyjątkowo przygnębiony, nieobecny. Czasem udawało mi się usłyszeć, jak mówił wtedy mamie, że mu jakieś dziecko umarło. Gdy wracał przesiąknięty dziwnym, podobnym do lizolu zapachem i miał zabarwione na żółto palce, wiedziałam, że robił punkcje. To znów znaczyło, że jakieś dziecko jest bardzo chore.

Córka dopiero po latach dowiedziała się, że codzienne, późnowieczorne telefony doktora z domu na oddział, pytającego o stan pacjentów wprawiały w popłoch pielęgniarki: - Od jednej z nich usłyszałam, że ciągnęły losy, która odbierze, bo tato pytał o każdego dzieciaka, który był na oddziale i wiedział o nich wszystko – wspomina rozbawiona córka.

Zygmunt Maj urodził się w Radomiu. Studiował w Poznaniu. Zanim wygrał konkurs na ordynatora pediatrii w Kołobrzegu pracował na Akademii Medycznej w Szczecinie i szpitalu w Kamieniu Pomorskim. Czy coś mi po nim zostało? – przed odpowiedzią, Małgorzata bierze głęboki wdech i wylicza: - Szpatułki drewniane w liczbie kilkuset, pieczątki, masa książek, dziesiątki numerów „Pediatrii”, „Leksykon chorób rzadkich”, publikacje w języku niemieckim, płaszcz, dwa kapelusze i wiele innych przedmiotów, z którymi nie mogę się rozstać. No i gabinet, który nadal jest jego gabinetem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!