Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

W poszukiwaniu karnej kompanii, wspomnienia uczestnika walk o Kołobrzeg

Iwona Marciniak
Iwona Marciniak
- Choć w Kołobrzegu byłem zaledwie dwie doby, to co wydarzyło się w czasie bitwy pamiętać będę do końca życia – zdradził muzealnikom Roman Downarowicz, żołnierz 11. pułku piechoty Wojska Polskiego
- Choć w Kołobrzegu byłem zaledwie dwie doby, to co wydarzyło się w czasie bitwy pamiętać będę do końca życia – zdradził muzealnikom Roman Downarowicz, żołnierz 11. pułku piechoty Wojska Polskiego Michał Świderski
Przed nami 76. rocznica walk o Kołobrzeg. Przyglądając się mniej znanym aspektom stoczonej w 1945 r. sięgamy do wspomnień żołnierza 11. pułku piechoty Wojska Polskiego. Pisze dr Łukasz Gładysiak, z Muzeum Oręża Polskiego.

Roman Downarowicz urodził się we Lwowie; jako dwudziestolatek trafił w Lublinie w szeregi Wojska Polskiego na Wschodzie. Przydzielony został do 11. pułku 4. Dywizji Piechoty im. Jana Kilińskiego, do którego dotarł krótko po wyparciu Niemców z Warszawy, w styczniu 1945 r. W kolejnych tygodniach wziął udział w marszu na Bydgoszcz, a następnie – walkach o przełamanie Wału Pomorskiego, między innymi w rejonie Złotowa, Jastrowia i Nadarzyc. Pod ostatnią z miejscowości trafił do niemieckiej niewoli. Choć początkowo Niemcy planowali wysłać go do obozu jenieckiego na zapleczu frontu, a może nawet rozstrzelać, skończyło się na ich ucieczce i pozostawieniu zdezorientowanego plutonowego w zaśnieżonym lesie. Zmyliwszy drogę nie zdołał wrócić do macierzystego pułku.

Trafił w ręce radzieckiego kontrwywiadu, a stamtąd, do aresztu. W krótkim czasie usłyszał wyrok: służba w karnej kompanii. Zapadł on już, gdy „Kilińszczacy” uczestniczyli w oblężeniu Kołobrzegu. Zapis jego wspomnień odnaleźliśmy w archiwum Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu.
„W chwili, gdy trwała już bitwa o Kołobrzeg zostałem zwolniony z aresztu. 15 marca 1945 r. dostałem polecenie przygotowania się do wyjścia z powrotem na pierwszą linię, kolejnego dnia wydano mi karabin i amunicję. Jednemu ze strażników nakazano odprowadzić mnie do kompanii karnej przy 4. Dywizji Piechoty; problem polegał jednak na tym, że niezbyt orientowano się gdzie ten oddział się znajduje. Sztab dywizji znajdował się na południowy wschód od miasta. Bezskuteczne poszukiwania trwały dwa dni.
Trzeciego dnia, 17 marca, podjęliśmy kolejną próbę. W czasie marszu spotkaliśmy oficera, który zobaczywszy na moich naramiennikach dystynkcje plutonowego rozkazał, bym objął dowodzenie nad improwizowaną grupą bojową. W jej składzie znaleźli się żołnierze służb tyłowych: woźnice, rzemieślnicy, kucharze czy ordynansi. Część z nich była dużo starsza ode mnie. Szli jeszcze znad Oki, ale mimo to zdarzało się, że część w ogóle nie posiadała umundurowania. Jeszcze inni ubrani byli w kombinację elementów niemieckich i innych, pozyskanych na szlaku bojowym. Brakowało też broni, którą teoretycznie, mieliśmy „znaleźć” po drodze. Oficer zakomenderował po rosyjsku: „idźcie naprzód wypędzać Niemców z Kołobrzegu”, gdy zapytałem dokąd dokładnie, odrzekł: „w stronę morza”. Dowodzenie nad oddziałem objąłem pierwszy raz w życiu. Pomyślałem, że jeśli jakimś cudem uda mi się wypełnić misję, może uniknę orzeczonej kompanii karnej.
Postarałem się nieco zdyscyplinować moich podwładnych. Ustawiliśmy się czwórkami i ruszyliśmy tam, gdzie wskazał nam Rosjanin. Dookoła jeszcze strzelano, ale bitwa ewidentnie dogasała. Przekroczyliśmy tory kolejowe. Po drodze znaleźliśmy grupę kawalerzystów, która zaległa w krzakach z powodu wzmagającego się ostrzału. Nie miałem możliwości dołączenia do nich, rozkaz brzmiał jasno: kierunek Bałtyk. Dotarliśmy do terenu ogródków działkowych i tam zauważyłem, że oddział zaczął topnieć. Moi ludzie nie ginęli ani odnosili ran, tylko korzystając z okazji, pochowali się. Ostatecznie zostało nas czterech. Reszty już nie odnalazłem.
Nie pozostało nam nic innego jak kontynuować zadanie. Przeskakując jakąś ulicę dostaliśmy się pod ogień niemieckich karabinów maszynowych. Musieliśmy przeciąć bruk, następnie trawnik i schronić się pod osłoną domów. Jeden z nas został ranny w nogę. Z pozostałymi, przez wyrwę w ścianie, dotarłem do jednego z budynków przy dzisiejszej ul. Kościuszki. Przed nami była ładna ulica z szerokimi trawnikami, zabudowana willami. Wszędzie gruz, połamane meble, materace, garnki. Naprzeciwko byli już Niemcy, którzy prawdopodobnie przygotowywali się do ucieczki w stronę portu i ewakuacji. Co jakiś czas dochodziło do krótkiej wymiany ognia, przez ulicę przerzucano też granaty.
W pewnym momencie do budynku wskoczył polski chorąży. Dostrzegłszy nas wydał rozkaz do ataku w kierunku domu naprzeciwko. Kazał nam przemieszczać się kilkadziesiąt metrów skokami, podczas gdy sam, ubezpieczać miał przy pomocy pistoletu maszynowego. Pomyślałem, że to chyba niezbyt rozsądne, by w dwie osoby szturmować stanowisko nieprzyjaciela biegnąc przez otwarty trawniki, wspierani ogniem tylko pojedynczej sztuki broni. Po chwili namysłu zaproponowałem, że nim ruszymy do tego beznadziejnego ataku, przemknę się do sąsiedniego domu z prośbą o wsparcie. Chorąży się zgodził. Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Towarzysze z budynku obok nie byli zainteresowani pomocą. Kiedy wróciłem do punktu wyjścia, nie zastałem nikogo.
W takiej sytuacji zacząłem już sam wypytywać się o kompanię karną, do której przecież mnie, przynajmniej w teorii, prowadzono. W kolejnym domu trafiłem na inną grupę polskich żołnierzy. Z piętra zbiegło dwóch, jeden uzbrojony w Panzerfaust. Oddali strzał w stronę jeszcze innego budynku, ale bez większych efektów. Zaproponowali bym przyłączył się do nich i, również uzbrojony w Panzerfaust, dał łupnia Niemcom. Odmówiłem.
W chwili, gdy wychodzili z budynku rozległ się huk. Ścianę naprzeciw mnie odłamki zmieniły w sito. Jeden z żołnierzy, nieprzytomny i poraniony, wpadł z powrotem do domu odrzucony siłą wybuchu. Okazało się, że widząc postać z charakterystyczną, niemiecką bronią, odzianą w takiegoż pochodzenia bluzę maskującą, tzw. „panterkę”, których część z nas używała, śmiałkowie zostali ostrzelani przez operujący w pobliżu, radziecki czołg. Drugi z żołnierzy, lżej ranny, zniknął. Zostałem sam na sam z tym, wrzuconym do budynku. Zdałem sobie wówczas sprawę, że nie potrafię mu pomóc. Próbowałem dać mu wodę, znalazłem też jakiś koc. Co jakiś czas wychylałem się w poszukiwaniu sanitariuszy. W końcu na miejsce dotarli inni żołnierze, którzy przejęli poszkodowanego.
Postanowiłem kontynuować marsz na własną rękę. Pod osłoną mroku dotarłem do portu. Wydawało się, że miasto jest już zdobyte. W domach po drugiej stronie ulicy nie widać było Niemców. Sporadycznie odzywały się serie wystrzałów z broni maszynowej. Powietrze przecinały smugi pocisków świetlnych, ale nie sprawiało to wrażenia poważniejszych walk.
Nagle usłyszałem coś w rodzaju warkotu samolotów lub silników czołgowych. Stałem obok zburzonego budynku z odkrytymi schodami. Wszedłem na nie. Odgłos się nasilał. Nagle zrozumiałem, że to nie były samoloty czy czołgi, ale grzmot morskich fal. Nigdy wcześniej nie widziałem morza. Było zupełnie ciemno toteż postanowiłem zostać w „mojej” willi. Kilku żołnierzy drzemało pod ścianami. Dołączyłem do nich. Zadanie dojścia do Bałtyku, przynajmniej teoretycznie zostało wykonane”.
18 marca 1945 r. plutonowy Downarowicz dotarł na plażę i, ponownie na własną rękę, rozpoczął poszukiwania karnej kompanii. Odnalazł ją w okolicach Dźwirzyna, podczas rozpoczynania służby w obronie przeciwdesantowej. Po dwóch tygodniach, wraz z towarzyszami broni wyruszył w kierunku Odry.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kolobrzeg.naszemiasto.pl Nasze Miasto