Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mrok niesie tajemnicę. Rozmowa z reżyserem Gregiem Zglińskim

Iwona Marciniak
Greg Zgliński
Greg Zgliński Iwona Marciniak
Wśród gwiazd niedawnego Kołobrzeskiego Festiwalu Filmowego Sensacyjne Lato Filmów spotkaliśmy uznanego reżysera, Grega Zglińskiego, twórcę m.in. głośnego filmu "Wymyk" z rewelacyjną rolą Roberta Więckiewicza. W Kołobrzegu promował swój nowy serial pt. "Zbrodnia".

Przez 14 lat mieszkał w Szwajcarii. Ma paszporty polski i właśnie szwajcarski. W 1992 r. wrócił do Polski. Był uczniem Krzysztofa Kieślowskiego. Jego filmy zebrały wiele nagród. W 2004 r. zdobył CinemAvvenire Award dla najlepszego debiutu oraz Signis-Prize na 61. Festiwalu Filmowym w Wenecji, za film Tout un hiver sans feu (Cała zima bez ognia). Wyreżyserował m.in. seriale: "Londyńczycy", kryminalny "Paradoks". Gościnnie reżyserował też odcinki serialu "Pit Bull". Jest mężem aktorki Gabrieli Muskały. W Kołobrzegu promował swój nowy serial kryminalny, produkcję telewizji AXN. Trzyodcinkowy serial nosi tytuł "Zbrodnia". Jego pierwowzorem jest skandynawska produkcja pt. "Morden i Sandhamn". Wśród wykonawców: Magdalena Boczarska, Dorota Kolak, Joanna Kulig, Wojciech Zieliński, Radosław Pazura. Zdjęcia kręcono na Helu. Premiera jesienią.

Czy kręcąc "Zbrodnię" nie czuł się Pan ograniczony filmowym pierwowzorem serialu? Szwedzki reżyser zrealizował własną wizję. Czy miał Pan ją powielić przekładając tylko na polskie realia?

- Najpierw przeczytałem oryginalny scenariusz. Czytając miałem już w głowie jakieś obrazy. Bazując na tym co podpowiedziała mi wyobraźnia, decydowałem czy chcę ten film zrobić, czy nie. Potem zobaczyłem pierwszy, szwedzki odcinek. Bardzo się różnił od mojego widzenia tego filmu. Stwierdziłem, że nie będę dłużej oglądał, bo tylko wtedy ten film ma szansę być trochę mój, a nie kopią czegoś co zrobił ktoś przede mną. Do tej pory nie obejrzałem kolejnych, szwedzkich odcinków. Obejrzę jak skończę montaż.

Skandynawskie kryminały i ich ekranizacje są dziś niezwykle popularne. Chyba pociąga nas ich mroczny klimat. Czy i Pan lubi sięgnąć po sensację rodem ze Skandynawii?

- No jasne. Ale ja nie sugeruję się tym, czy to akurat kryminał skandynawski. Dla mnie ważne jest czy film, który oglądam wciąga mnie, czy nie. Bardzo lubię amerykańskie kryminały, np. "The Killing".

On też ma duński pierwowzór "Forbrydelsen". Woli Pan amerykańską wersję?

- Pierwowzór duński był OK, ale amerykańska wersja była bardziej filmowa. Niesamowite obrazy, budowanie napięcia. Wspaniały. Również "Breaking Bad". Ostatnio zacząłem oglądać serial "True detective" i jestem zachwycony. To historie minimalistyczne, odnajdujące zupełnie nowy język porozumiewania się z widzem. To świetne, bo serial jest udany gdy nie udaje kina, a szuka swojej wyjątkowej formuły. A mroczne filmy lubię, bo mrok jest ciekawy, niesie ze sobą tajemnicę. Co ciekawe, przy "Zbrodni" fajnym wyzwaniem było to, że zgodnie z życzeniem stacji, to właśnie nie miał być mroczny film, w sensie obrazów. Robiłem więc film, który miał mieć w sobie napięcie, być podszyty tym mrokiem, ale nie w warstwie wizualnej, tylko przy pomocy innych środków.

Przyznaje Pan, że jedną nogą jest Pan dalej w Szwajcarii, drugą w Polsce. Mówi Pan, że w Szwajcarii świetnie się Pan czuje. Co takiego można odnaleźć w Szwajcarach? Wydają się nam bardzo odlegli, skoncentrowani na sobie, z tym swoim dobrobytem, czekoladą, zegarkami...

- Wszystko to prawda. Jeszcze z taką charakterystyczną dla nich precyzją w tym co robią. Spędziłem tam kawał swojego życia. Dorastałem, skończyłem szkołę. Dla mnie to trochę tajemniczy kraj. Szwajcarzy są bardzo skryci, a mają mnóstwo tajemnic, których nie ujawniają. To mnie oczywiście ciekawi. Myślę, że tam jest dużo ciekawych historii do opowiedzenia. Ten dobrobyt też ma gdzieś tam swoją cenę.

A który kraj jest dla Pana bardziej inspirujący?

- Trudno powiedzieć. W Szwajcarii podoba mi się właśnie to zorganizowanie. Punktualność, słowność. To, że tam słowo ma wagę. Gdy się coś mówi, to osoba, do której się zwracamy naprawdę słucha. Gdy trwa dyskusja, to jeden człowiek mówi, a drugi odnosi się do tego, co ten pierwszy powiedział. To jest świetne. W Polsce mi tego brakuje. Za to tu, wiadomo: ułańska fantazja i przekrój wszystkich ludzkich emocji, z którymi ludzie się nie bardzo kryją, od wielkoduszności do skąpstwa i małostkowości. Dla mnie jako reżysera świetne jest to, że mogę tak emocjonalnych ludzi podpatrzeć, przyjrzeć się im. Próbować zrozumieć.

W wywiadach mówi Pan, że w Pana filmach najważniejszy jest człowiek.

- Zdecydowanie tak.

I to człowiek stojący w obliczu jakiejś próby, sytuacji, która może być w jego życiu przełomowa. Podobno historia, którą oglądamy w Pana świetnym filmie "Wymyk" - historia Alfreda, który musi się uporać z tym, że nie miał odwagi zareagować, gdy młodociani bandyci wyrzucili jego brata z pociągu, nie jest Panu zupełnie obca. To prawda?

- Myślę, że większość z nas nosi w sobie wspomnienie jakiejś sytuacji, w której mógł coś zrobić, a jednak nie zrobił. Ja na początku lat 90. jechałem pociągiem, w jednym przedziale z dwoma Rosjanami. Mieli duże torby z rzeczami na handel. Naskoczył na nich jakiś agresywny pijak, a ja nie zrobiłem nic. Siedziałem jak wmurowany. Udawałem, że nic się nie stało i wysiadłem na swojej stacji. Źle się z tym czułem. I nie chodziło tylko o poczucie winy. Również o wiedzę o sobie.

Gdzie Pan szuka takich opowieści?

- Wszędzie. W książkach, w sytuacjach prawdziwych. Wymyk powstał w oparciu o nowelę Cezarego Harasimowicza, który zainspirował się prawdziwą historią. Ja przeczytałem tę nowelę i bardzo mi się spodobała. Najpierw chciałem ją przenieść na ekran. Potem stwierdziłem, że jej bohaterowie są mi jednak zbyt odlegli. Zachowałem zdarzenie, które jest kołem zamachowym całego filmu, ale bohaterów zupełnie zmieniłem. Podobnie jak świat, w którym wszystko się dzieje.

To jest film bardzo oszczędny, wręcz kameralny, a jednak w widzu zostaje na długo. Gdy o nim mówimy, nie sposób nie zapytać Pana o pracę z Krzysztofem Kieślowskim, którego wpływu szuka się w Pana filmach. Dla niego też najważniejszy był człowiek.

- Dla mnie w różnych momentach mojego życia, co innego było ważne. Robiłem filmy jeszcze przed szkołą filmową. Wtedy film był głównie zabawą, a nie szukaniem historii. Bardziej wrażeniem, impresją. Moje pierwsze filmy to sfilmowane sny, bez zbudowanej dramaturgii. Wizje, koszmary senne. Chciałem wykreować świat, który istnieje tylko w naszej głowie. Natomiast w szkole filmowej zainteresowałem się życiem wokół. Z jednej strony to zasługa szkoły, z drugiej mojego przyjazdu z tej ułożonej, zorganizowanej, Szwajcarii. W Polsce lat 90-tych było trochę hardcorowo, a ja miałem 10 lat gdy stąd wyjechałem. Niby wracałem w miejsce mi dobrze znane, ale i bardzo obce. To, że byłem uczniem Kieślowskiego też miało na to wpływ. Może nie tak wprost, ale na pewno miało. On mi pewne rzeczy potwierdził i uporządkował. W tych moich wizjach sennych dostrzegł mnóstwo energii. To nie było "jego", ale było dla niego interesujące. Bardzo mi to pochlebiło, że docenił coś co zrobiłem "na czuja". A potem Kieślowski skonkretyzował mi film. Mówił, że wszystko co dzieje się w filmie powinno dać się uzasadnić. Każdy gest aktora, każdą pojawiającą się emocję, działanie itd.

Tak jest też w Pana filmie "Cała zima bez ognia". Czy pracuje Pan nad jakimś podobnym projektem, odległym od sensacyjnego kina?

- Tak. Pracuję nad serialem. Ale to znowu kryminał, bo jednak te kryminały coraz bardziej mi się podobają (śmiech). Tylko cały czas czuję, że można z nich więcej wyciągnąć, mocniej wyeksponować wątki psychologiczne. To dopiero początek.

Pisze Pan z myślą o konkretnym aktorze?

- Tak, ale nie powiem o kogo chodzi (śmiech). Myślę o parze aktorów. Piszę ze znaną, polską autorką kryminałów.

Czy przypadkiem te kryminały, sensacja, nie są dla Pana odprężeniem po znacznie cięższych gatunkowo filmach? Taką niby chłopięcą zabawą w zbrodnię, wystrzały, pościgi itd.?

- Oj też. Kino gatunkowe takie już jest, ale postacie oczywiście dalej są dla mnie ważne.

Czy serial "Zbrodnia" jest już gotowy?

- Trwa montaż trzeciego odcinka. Ciężka praca. Po kilkanaście godzin dziennie spędzam w montażowni.

Z tego wniosek, że niełatwo być reżyserem.

- Trzeba mieć dobrą kondycję. Przede wszystkim fizyczną. No i być przygotowanym. Mówi się, że gdy reżyser wchodzi na plan przestaje myśleć. Zaczyna się wojna. Przede wszystkim z czasem. Jakiś naukowiec badał intensywność pracy reżysera i wyszło mu, że to wysiłek porównywalny z pracą górnika w kopalni.

Tylko, że górnik idzie po szychcie na obiad do żony.

- A reżyser przez kilka miesięcy - przy "Londyńczykach" osiem, przy "Zbrodni" prawie pięć - pracuje bez dnia przerwy po kilkanaście godzin na dobę.

Ta wojna na planie daje jakąś przyjemność?

- Daje ogromną. I potężną dawkę adrenaliny. Jedni skaczą ze spadochronem inni kręcą filmy (śmiech).

Dziękuję bardzo za rozmowę

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!