Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pierwsza wigilia pionierów z Kołobrzegu: Kutia i marzenie o butach

Iwona Marciniak [email protected]
Początek roku 1946. Rodzina Filipczaków przed ich pierwszym, kołobrzeskim domem, kamienicą przy ul. Kresowej 3 (dziś ul. E. Gierczak). Dzieci w kolejności od prawej: Bolesław, Józef, Mirosława, Władysława zwana Marylą i Kazimierz. W następnych latach urodzili się: Wiesława, Krystyna, Urszula i Leszek.
Początek roku 1946. Rodzina Filipczaków przed ich pierwszym, kołobrzeskim domem, kamienicą przy ul. Kresowej 3 (dziś ul. E. Gierczak). Dzieci w kolejności od prawej: Bolesław, Józef, Mirosława, Władysława zwana Marylą i Kazimierz. W następnych latach urodzili się: Wiesława, Krystyna, Urszula i Leszek. Archiwum domowe Bolesława Filipczaka
W ich wspomnieniach pierwszego kołobrzeskiego Bożego Narodzenie dominuje słowo "strach": o to, czy dokonali właściwego wyboru, o jutro, przed kimś, kto właśnie strzelał tuż za ich oknem.

Pierwsza Wigilia? - zastanawia się chwilę Krystyna Gawlik, prezes kołobrzeskiego Klubu Pioniera. - Gdy przyjechaliśmy do Kołobrzegu, był październik 1945 roku. Miałam 14 lat, a za sobą trzy tygodnie jazdy bydlęcym wagonem z miejsca, które nie mogło dłużej być naszym domem.

Wtedy jeszcze nie do końca wierzyli, że będzie nim Kołobrzeg. No bo jak żyć w mieście ruin, po którym wieczorami grasują pijani radzieccy żołnierze albo szabrownicy?

- Kiedy myślę o tamtej Wigilii zawsze płaczę, bo przypominają mi się moi rodzice krzątający się po domu - mówi Krystyna Gawlik.

- Tamte święta w niczym nie przypominały dzisiejszych. Ważne było żeby zdobyć jakąkolwiek żywność, a co dopiero mówić o świątecznym potrawach. Ważna była czysta, zdatna do picia woda. Choinka? O nią akurat było najłatwiej. Ozdoby można było zrobić ze słomy albo kawałka bibuły, którą ktoś znalazł w mieszkaniu opuszczonym przez Niemców. W piwnicach domów w dzielnicy uzdrowiskowej można było gdzie nie gdzie znaleźć jeszcze słoiki z przetworami. To była cenna zdobycz! To mogła być podstawa potrawy na święta.

Prezenty? Nikt o nich wtedy nawet nie myślał. Zresztą my, jako jeszcze dzieci pewnie tak, ale nawet nie wypadało na nie liczyć. W kolejne święta już tak. Marzyłam np. o tenisówkach. O czymś do ubrania, co dałoby się przerobić tak, żeby wyglądać modnie. O farbach do malowania, o słodyczach. Czasem te marzenia się spełniały dzięki bezinteresownej pomocy innych rodzin, z którymi wspieraliśmy się, pomagaliśmy. Tamte emocje, ta życzliwość były wtedy najcenniejsze. Tak jak wspomnienie wspólnych, tylko grupowych dla bezpieczeństwa, wypraw na Pasterkę, do jedynego wtedy kościółka nad rzeką.

- Strzelaniny! Blisko, za oknem i strach, że zaraz ktoś nam wpadnie do mieszkania! - tak na pytanie o pierwsze świąteczne wspomnienia odpowiada Józef Filipczak, który z rodzicami i rodzeństwem w wieku 8 lat przyjechał do Kołobrzegu 19 października 1945 roku.

- Nie zapomnę jak rodzice wyszli do znajomych, a nas dzieciaki, zostawili pod opieką może 18-letniego krewnego sąsiadów, Ludwika. Siedzimy w domu, a tu za oknem strzelanina! Jak ja się bałem! My, wszystkie dzieciaki, padliśmy na ziemię, a Ludwik wyjął zza pieca karabin i otworzył okno. Strzelił. Dopiero wtedy ucichło. W Wigilię wydaje mi się, że nawet był opłatek, ale pewien nie jestem. Prezentów nie było. Może jakiś cukierek, jakaś słodycz. Potem mama nam szyła coś do ubrania: a to koszulę, a to jakieś porteczki. Buty, to było coś! Marzenie! Latem można było biegać na bosaka, ale zimą, wiadomo. Pamiętam kolegę, którego nazwiska nie podam, bo mógłby się obrazić. Cierpiał i wstydził się okropnie, bo butów dla niego nie było i mama kazała mu chodzić w damskich, tylko obcasy obcięła. My, wszyscy koledzy dobrze ten jego wstyd rozumieliśmy - Józef Filipczak kończy opowieść wzruszony, ale i rozbawiony wspomnieniem.
Edward Tuligowski milczy chwilę, a potem mówi: - Teraz, z perspektywy tylu lat, myślę o rodzicach z podziwem - ileż oni mieli odwagi, że postanowili zostać w tym zniszczonym Kołobrzegu. Przecież tu nic nie było. Ani wody bieżącej, ani prądu. A jednak zakasali rękawy i zaczęli od zera. I to w poczuciu, że tego co robią, nie robią tylko dla nas, ich dzieci i dla siebie.

Miał 16 lat, gdy ze starszą siostrą Marią i rodzicami Heleną i Kazimierzem, w 1945 r. przyjechali do Kołobrzegu. Zajęli bliźniak przy ul. Poznańskiej na dzisiejszym osiedlu Radzikowo (wtedy Złotowo).

- Na Wigilię musiała być kutia, więc mama na wsi wystarała się o pszenicę. Opłatek chyba dostaliśmy od kogoś. Tak jak wiele innych rzeczy, nie tylko materialnych, bo wsparcie, pomoc, przyjaźń. Do kościoła strach było iść, od nas było za daleko. W koszarach jeszcze Rosjanie. Przecież napaści wtedy były, gwałty, rabunki. Strach. Upominków nie było. Ten późniejszy, najbardziej pamiętny, to mój pierwszy garnitur. Oczywiście używany, popielaty. Czułem się w nim tak jakbym w mig stał się prawdziwym mężczyzną. Kiedy patrzę na to, ile dziś ludzie przywiązują wagi do przedmiotów, ile chcą mieć, z jednej strony oddycham z ulgą, że czas biedy i walki o każdy dzień minął. Ale z drugiej strony trochę żal, że takiej solidarności, jaką myśmy odczuwali wtedy, w tej biedzie i strachu, kolejne pokolenia już odczuwać nie będą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!