Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie maszynisty. Usypiający stukot kół

Rajmund Wełnic [email protected]
Andrzej Kowal w kabinie nowoczesnego szynobusa konstrukcji bydgoskiej Pesy.
Andrzej Kowal w kabinie nowoczesnego szynobusa konstrukcji bydgoskiej Pesy. Fot. Rajmund Wełnic
Andrzej Kowal ze Szczecinka od prawie 40 lat jest maszynistą. Życia spędzonego w kolejowych hotelach i kabinach lokomotyw nie zamieniłby na żadne inne. Chociaż nie brakowało dramatycznych momentów.

Zaczął w roku 1974 jako 18-letni chłopak, pomocnik maszynisty w słynnych "rumunach", czyli rumuńskich lokomotywach spalinowych ST43.

- Konstruktorzy wykorzystali do jej budowy potężny, 12-cylindrowy silnik o mocy 2100 koni mechanicznych zaprojektowany jako prądownica do oświetlania miast - wspomina Andrzej Kowal.

Warunki pracy, choć lepsze niż w używanych wtedy parowozach, były fatalne.

- W kabinie było takie pole elektromagnetyczne, że młotek przytknięty do metalowej szafki nie spadał - mówi. - Do tego huk, w maszynowi trzeba było zakładać słuchawki. Po wielu godzinach jazdy taką maszyną miało się wszystkiego dość. Bolały uszy, noga od trzymania wciśniętego non stop pedału kasującego (nie można go było puścić, bo inaczej lokomotywa stawała).

Po 7 latach terminowania dostał się na kurs maszynisty. Ta profesja - dziś licząca może kilka tysięcy osób - to elita kolejarzy.

- Po kursie przesiadłem się na radzieckie ST44, które właśnie wtedy zakupiła kolej - opowiada Andrzej Kowal.
Potem przyszła pora na lokomotywy elektryczne. Właściwie nie ma maszyny na torach, którą by nie jeździł. Ostatnimi laty przesiadł się na nowoczesne szynobusy Przewozów Regionalnych.

- W ogóle nie można porównać komfortu pracy - maszynista ze Szczecinka chwali sobie mechaniczną przekładnię, cichy silnik pracujących z tyłu i obsługę przez komputer.

Nie zawsze było tak lekko. Robota jest ciężka, a przede wszystkim monotonna.

- Są pociągi towarowe, które jeżdżą i 70 km/h, ale są i takie, które wloką się "trzydziestką" - Andrzej Kowal opisuje, jak usypiające potrafią być stuki kół o łączenia szyn. To przypadłość wszystkich maszynistów, których przed zaśnięciem chronią systemy tzw. czuwak (jeżeli nie naciśnie się go co minutę, to pociąg zacznie stawać).

W latach 90. próbowano maszynistów pozbawić zawodowych przywilejów, nie takich znowu wielkich.

- Każdy z nas ponosi ogromną odpowiedzialność, mamy szacunek wśród ludzi, ale też chcieliśmy godziwie zarabiać - Andrzej Kowal, sam członek "Solidarności" wspomina genezę wielkiego strajku maszynistów, który wówczas sparaliżował Polskę. - W czasie strajku przychodziliśmy do pracy, ale nie ruszaliśmy w trasę. Władze szybko zorientowały się, że pociągi nie kursują, kraj stoi i poszły na ustępstwa.

W jego karierze nie brakowało dramatycznych momentów. Już w rok po zostaniu pomocnikiem maszynisty jechał "luzem" (czyli bez składu) do Chojnic.

- Mieliśmy w Racławkach pomóc koledze pociągnąć zbyt ciężki pociąg - wspomina pan Andrzej. Dyspozytor puścił ich jednak na zajęty przez inny pociąg tor.

- Gdy maszynista go zauważył, uruchomił hamulce i stanął jak osłupiały - mimo upływu czasu nasz bohater wszystko pamięta, jakby to stało się wczoraj. - Szliśmy na czołowe zderzenie, lokomotywa już w poślizgu, bez szans zatrzymania (potem okaże się, że zwolniła tylko do 58 km/h). Nie wiedziałem, co robić. Uciekać do maszynowni, skakać przez drzwi?

Andrzej Kowal próbował oderwać od pulpitu skamieniałego kolegę. - W końcu oparłem się o szafkę i czekałem na uderzenie.

Było potężne. Zgniotło kabinę, powyrywało silniki. - Mnie wyrzuciło przez szybę, wpadłem do kabiny drugiej lokomotywy i stamtąd z powrotem do naszej - opowiada nasz rozmówca.

Cudem nikt nie zginął, dla młodego pomocnika skończyło się to lekkim urazem kręgosłupa. Ale straty materialne były potężne. Dwie lokomotywy i sporo wagonów poszło do kasacji. Kosztowało to PKP 36 mln ówczesnych złotych.
Kolejny wypadek przytrafił się 8 lat później. Już jako maszynista pan Andrzej z nowym pomocnikiem robił tzw. przetoki, czyli manewry stacyjne.

- Siedziałem i przyglądałem się, jak chłopak się uczy - traf chciał, że znowu skierowano ich na zły tor zajęty przez pociąg ratunkowy i pług odśnieżny. Tym razem siła uderzenia przy prędkości 15 km/h była mniejsza, ale wystarczająca, aby narobić sporo szkód. Nikt na szczęście nie został ranny.

Prawie każdy maszynista ma to za sobą. Spotkanie z człowiekiem na torach. Horror, po którym ciężko się otrząsnąć. Kilka lat temu pod skład prowadzony przez Andrzeja Kowala rzuciła się z wiaduktu w Szczecinku pewna kobieta.
Ale najbardziej zagadkowe było zdarzenie z zimy 1987 roku w Suliszewie koło Drawska Pomorskiego.
- Jechaliśmy towarowym, gdzieś obok trwała dyskoteka, a my widzimy w światłach, jakieś 400 metrów przed nami, maszerującego po szynach faceta z gitarą - opowiada pan Andrzej.

Maszynista uruchomił sygnał, zaczął też hamować, ale szans na zatrzymanie się przed zderzeniem już nie było.

- Kolega za nic nie chciał iść zobaczyć co się stało, wziąłem więc latarkę i poszedłem sam - wspomina. - Na czołownicy były ślady krwi, pod wagonami znalazłem rozbitą gitarę, ale ciała ani śladu. Sokiści, kolejarze szukali go kilka godzin, ale nikogo nie znaleźli.

- Sprawa do dziś jest niewyjaśniona, pewnie gość cudem jakoś przeżył i w szoku gdzieś uciekł - ma nadzieję szczecinecki maszynista. Mimo dramatycznych przygód i ciężkiej pracy, bywa, że i po kilkanaście godzin, z dala od domu, do dziś nie żałuje decyzji sprzed prawie 40 lat.

- Ta robota daje mi satysfakcję, chce się do niej iść - mówi. - Lubię poznawać ludzi, podróżować i wciąż jest to dla mnie zawód atrakcyjny.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!