Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Karpiniuk, ojciec Sebastiana Karpiniuka: - Jakby był w podróży

Iwona Marciniak
Michał Świderski
Rozmowa z Markiem Karpiniukiem, ojcem posła Sebastiana Karpiniuka, który 10 kwietnia zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.

- Od tamtego dnia minęło ponad pół roku. Tuż po katastrofie mówił pan, że świadomość śmierci Sebastiana do pana nie dociera. Jak jest teraz?
- Podobnie. Może dlatego, że widywaliśmy się tylko w weekendy, a i to nie zawsze. Wtedy też Sebastianowi zawsze brakowało czasu. Ja trochę dłużej pospałem, bo miałem wolne, on wcześniej wybiegał z domu i tak się trochę mijaliśmy. A kiedy w końcu udało się zacząć wreszcie rozmowę i opowiadał np. ciekawostki polityczne z sejmu, zwykle dzwonił jego telefon i było po rozmowie. Zdarzało mi się mówić: "weź utop ten telefon! Wyrzuć do jakieś studni!" Ale on nie potrafił nie odebrać. Telefon zabierał nawet do łazienki.

- Coś mi się wydaje, że częściej go pan widywał w telewizji niż w domu?
- Tak było. Zresztą nawet gdy był w domu, funkcjonowaliśmy jak dwa odrębne byty. No bo np. ja palę, a Sebastian był wrogiem palenia. Mecz oglądaliśmy każdy w swoim pokoju, na dwa telewizory. Gdy padała bramka, z jego pokoju słychać było głośny wrzask, z mojego podobny, tylko trochę słabszy. Myślę, że przez to, jak wyglądało ostatnio nasze życie, cały czas mam wrażenie jakby Sebastian był w jakiejś dłuższej podróży. Może sam siebie tak oszukuję. Ale to oszustwo niestety nie zawsze działa. Kiedy ostatnio byłem w sejmie na uroczystościach odsłonięcia pamiątkowej tablicy i spojrzałem na imię i nazwisko, to nawet nie umiałbym opisać, jak się poczułem.

- Był pan też z grupą rodzin ofiar katastrofy w Smoleńsku. Nie bał się pan tej drogi?
- Miałem obawy, bo człowiek nie wie, jak zareaguje. Gdy zobaczyłem tę przeciętą w połowie brzozę, drzewo o średnicy pnia 30 - 40 cm, uświadomiłem sobie, że gdy samolot je ściął, oni wszyscy jeszcze żyli. Pewnie właśnie wtedy zrozumieli, co będzie dalej.

- Był pan przy wraku samolotu?
- To było dla wszystkich najtrudniejsze. Każdy chciał tam być, podejść, dotknąć. Tam nikt nie hamował łez, nie wstydził się lamentów. Dobrze, że odsłonięto tylko fragment wraku, bo nawet to co zobaczyliśmy było porażające.

- Czy Sebastian naprawdę tak bardzo bał się latać?
- Ja bym tego tak nie wyolbrzymiał. W czasie lotu do Smoleńska pomyślałem, że w samolocie człowiek przestaje mieć wpływ na to, co się stanie. To jakby ubezwłasnowolnienie. Może dla uporządkowanego, planującego wszystko chłopaka, właśnie ten brak wpływu na to co może się stać z jego życiem wywoływał lęk.

- Po kim Sebastian odziedziczył tę swoją systematyczność, skrupulatność, zamiłowanie do porządku, konsekwencję? Po panu czy po mamie?
- Raczej po dziadku. Po moim ojcu, który był wojskowym. Chyba to po nim Sebastian był chwilami wręcz pedantyczny. Również jeśli chodzi o wygląd, ubiór. Chociaż też bez przesady, bo w domu zawsze wskakiwał w ulubione spodnie od dresu i koszulkę. Za to wszystkie krawaty wiązałem mu ja, bo sam nie umiał.

- W samolocie miał pewnie ten swój słynny zapisany maczkiem kajecik, który stał się symbolem jego skrupulatności i przedmiotem żartów kolegów z parlamentu?
- Na pewno, ale go nie odzyskałem. Nawet dzwoniłem kiedyś, czy go nie znaleźli, ale nie. Przynajmniej na razie.

- A odzyskał pan jakieś przedmioty, które miał przy sobie Sebastian?
- Tak. W Mińsku Mazowieckim, w siedzibie Straży Granicznej pokazano nam rzeczy znalezione w miejscu katastrofy. Było tam sporo ubrań, kurtek, płaszczy, obuwie. Wszystko w zaschniętym błocie. Trudno było cokolwiek rozpoznać. Były tam też pieniądze, ale jak ktokolwiek mógłby wziąć pieniądze, skoro nie wiadomo, czyje były? Od razu za to rozpoznałem Sebastiana klucze od domu. W osobnym woreczku dostałem rzeczy, które Straż Graniczna już zidentyfikowała: dowód osobisty, prawo jazdy, program uroczystości.

- Jak 10 kwietnia dowiedział się pan o katastrofie?
- To była dziwna sytuacja. W tamtą sobotę rano kąpałem się, a kiedy wchodzę do wanny, to na dłużej. Coś czytam, zdarza mi się nawet zapaść w drzemkę. Tak było też wtedy. Miałem dziwny sen. Przyśniła mi się moja zmarła 20 lat temu tragicznie żona z małym chłopczykiem. Oboje wyglądali tak promiennie, szczęśliwie. Ten nastrój mi się udzielił.

Teraz myślę, że ten chłopczyk to mógł być Sebastian. Kiedy wyszedłem z wanny, zerknąłem na telefon, zobaczyłem mnóstwo nieodebranych połączeń. Od razu pomyślałem, że ktoś z rodziny musiał umrzeć. No bo dzwonił jeden wujek, potem drugi. Potem cała masa innych ludzi. Włączyłem telewizor i przeczytałem informację na pasku. Wiedziałem, że Sebastian miał lecieć do Smoleńska. Na początku chwytałem się nadziei, że może ktoś ocalał. Ale z chwili na chwilę informacje te nadzieję odbierały.

- Pana przyjaciele, przyjaciele Sebastiana starali się wtedy do pana dotrzeć. Bali się o pana.
- Wiem, sąsiedzi próbowali nawet zajrzeć przez balkon. Ale ja chciałem być sam. Zaszyłem się w domu. Nie wychodziłem, do nikogo nie oddzwaniałem, nie otwierałem drzwi. Nie chciałem nikogo widzieć. Naturalną rzeczą jest, że to rodzic pierwszy odchodzi. Ja w jednej chwili poczułem, że moje życie straciło sens. No bo po co żyć? Samemu dla siebie?

- Potem ruszyła machina kolejnych wydarzeń, które zakończyły się pogrzebem. Jak pan przeżył odbiór trumien, potem uroczystości w Warszawie, Kołobrzegu?
- Na identyfikację nie polecieliśmy, bo odradził nam psycholog. Chcę zapamiętać Sebastiana tak jak widziałem go ostatnio. W Warszawie byliśmy z Karolinką (narzeczoną Sebastiana Karpiniuka - przyp. red.). To dobra, skromna dziewczyna, która też to wszystko bardzo przeżywała. Czasem było tak, że nie wiedziałem, czy bardziej czuję się zmęczony fizycznie, czy psychicznie, ale wszędzie spotykałem ludzi, również takich, których nie znam, którzy pomagali jak mogli, wspierali, czasem po prostu razem z nami płakali. Jak kobieta, która na Torwarze wskazywała, gdzie w rzędach trumien odnajdę trumnę mojego syna.

- Czy coś zmieniło się w pokoju Sebastiana?
- Nie. Kiedy zginęła żona, przez lata nie ruszaliśmy jej rzeczy w szafach. Nie wiem kiedy i czy w ogóle coś w jego pokoju zmienię. Wszystkie gazety, papiery leżą tak jak je zostawił. Nikogo tam nie wpuściłem. Nikt też mnie o to nie prosił. To teraz takie moje sanktuarium.

- Kandyduje pan w wyborach do samorządu. Co pana do tego skłoniło? Nie boi się pan, że pana decyzja może wywołać nieprzychylne komentarze?
- Sebastian od dawna mi klarował: "tata, uaktywnij się jakoś". To, że mam startować, ustaliliśmy już dawno. Gdyby tak nie było, nie dałbym się nikomu namówić, żeby nikt np. nie powiedział, że ktoś mną manipuluje. To będzie mój drugi start. Kiedyś się nie udało. Co będzie teraz, to będzie. Zobaczymy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!