Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia Franciszka Jasińskiego: - Mój bój o Kołobrzeg (zobacz film i zdjęcia z inscenizacji)

Iwona Marciniak [email protected]
Płk. Franciszek Jasiński w mundurze, z odznaczeniami. – Najcenniejszy jest dla mnie Krzyż Walecznych. Dostałem go właśnie za Kołobrzeg.
Płk. Franciszek Jasiński w mundurze, z odznaczeniami. – Najcenniejszy jest dla mnie Krzyż Walecznych. Dostałem go właśnie za Kołobrzeg. Fot. Iwona Marciniak
Franciszek Jasiński to dziś pułkownik w stanie spoczynku. Mieszka w Kołobrzegu, mieście, które sobie wywalczył.
Bój o KolobrzegFot. Radoslaw Brzostek

Bitwa o Kołobrzeg

Urodził się na Wołyniu, w Boruchowie w powiecie Łuckim. Gdy wybuchła wojna miał 14 lat. Widział, jak jego Wołyń zajmują Rosjanie, potem Niemcy. Widział, jak w śmiertelnych wrogów zmieniają się nagle jego ukraińscy przyjaciele. Los rzucił go do radzieckiej partyzantki. Stamtąd, przez czerwonoarmistów trafił do artylerii 14 pułku VI Dywizji Piechoty I Armii Wojska Polskiego. Wojnę zakończył w stopniu ogniomistrza.

- Bój o Kołobrzeg nazywany jest jedną z najkrwawszych bitew II wojny światowej. Jak zapisał się w pana pamięci?
Franciszek Jasiński: - Tu walki rzeczywiście były straszne. Nikt z nas nie spodziewał się, że tylu tu będzie niemieckich żołnierzy. Nie przypuszczaliśmy, że będą się aż tak zaciekle bronić. Ale bardzo ciężko było też na Wale Pomorskim, potem nad Odrą. W czasie walk o Wał Pomorski mój pułk został odcięty pod Iłowcem. Zginęła połowa chłopaków mojego plutonu. Na 12 "czterdziestekpiątek" ocalały tylko dwa działa. Moje też zostało rozbite. Po tym wszystkim chyba dwa tygodnie staliśmy w obronie. Potem ruszyliśmy dalej w kierunku Świdwina. Kiedy stanęliśmy na tej gościńskiej krzyżówce z trasą Szczecin - Gdańsk, wiedzieliśmy już, że teraz mamy przed sobą Kołobrzeg.

- Wyobrażał pan sobie jakoś to nieznane miasto nad Bałtykiem?
Franciszek Jasiński: - Wiedziałem tylko tyle, że po zdobyciu Kołobrzegu zobaczę morze. Nikt z nas pojęcia nie miał, że to twierdza, której Niemcy mają bronić do ostatniego żołnierza.

Doszliśmy na wysokość Zieleniewa. Nocą zmieniliśmy 18 pułk piechoty. Miałem już kolejne działo, które zresztą sam sobie po drodze znalazłem. Pamiętam, jak szliśmy dzisiejszą ul. VI Dywizji Piechoty. Prowadziłem ogień do białych koszar. Ja je tylko ostrzeliwałem, nie brałem udziału w bezpośredniej walce. Ci co ją przeżyli, nigdy jej nie zapomną. Kiedy po wielu dniach koszary zostały zdobyte, żołnierze opowiadali, że znaleźli tam ciała 13 ludzi z naszej siódmej kompanii.W trakcie walk dostali się na teren koszar, ale zostali odcięci. Niemcy wzięli ich do niewoli, oblali czymś łatwopalnym i podpalili. Całą trzynastkę, razem z dowódcą. Leżą na naszym cmentarzu.

- A pana oddział? Gdzie było najtrudniej?
Franciszek Jasiński: - W prawdziwe piekło ognia trafiliśmy w śródmieściu. Przemieszczaliśmy się dzisiejszą Lotniczą, potem Łopuskiego. Kiedy doszliśmy do Zygmuntowskiej, zza rzeki, z okolic łaźni (dzisiejszej szkoły muzycznej) ostrzelał nas czołg. Musieliśmy się cofnąć Szpitalną aż do ul. Gierczak. Tam wszystko w koło płonęło. Budynki stały w ogniu, a Niemcy dalej z nich strzelali. W osłonę mojego działa kule tłukły niemiłosiernie.

Uspokoiło się dopiero wtedy, gdy w okolice katedry uderzyły katiusze. Nim tam doszliśmy, jeszcze przed mostem na Młyńskiej, ogłuchłem. Kilkadziesiąt metrów ode mnie, wybuchł pocisk artylerii okrętów niemieckich. Straciłem przytomność. Krew poszła z uszu. Jako tako doszedłem do siebie po kilku godzinach i musieliśmy iść dalej. Słuch wracał bardzo powoli. Tam, przy Młyńskiej, gdzie dziś jest rondo stał dwu- albo trzypiętrowy budynek. Niemcy prowadzili z niego potworny ogień. Pomogła nam go rozwalić dopiero haubica. Wtedy wybiegło z niego pełno Niemców po cywilnemu. Część wyszła na dach. Dalej do nas strzelali, to i my strzelaliśmy do nich. Nie było nawet jak patrzeć, czy aby wszyscy ci cywile mają broń.

Silny ostrzał szedł z budynku, w którym dziś jest zakład pogrzebowy Regina. A okazało się, że tam siedziało tylko dwóch Niemców. Mieli mnóstwo amunicji. Jeden siedział przy CKM-ie, drugi na strychu. Pierwszy strzelał, drugi wypatrywał nas z góry i krzyczał temu na dole gdzie ma strzelać.

- W mieście były dziesiątki tysięcy cywilów czekających na ewakuację. Jak ich traktowaliście? Jak na was reagowali?
Franciszek Jasiński: - Zostawialiśmy ich w spokoju. Trzeba było się zająć tymi, którzy prowadzili ogień. Ale cywile i tak się nas bali, bo propaganda hitlerowska zrobiła swoje. Kiedy już po bitwie szedłem dzisiejszą ul. Morską z moim plutonowym, porządnym Rosjaninem, wyszliśmy przy budynku, w którym musiał być chyba dom starców. Jakaś kobieta, ciągnęła na drewnianym wózku może osiemdziesięcioparoletnią babcię. Wyszliśmy prosto na nie. Kiedy ta staruszka nas zobaczyła, na miejscu wyzionęła ducha. Ze strachu.

Ale nie zapomnę też, jak staliśmy przy domu przy Trzebiatowskiej, koło dzisiejszej stacji paliw. Budynek nie miał dachu. Tam stanęły nasze moździerze. Obok przychodziła babcia, Niemka, po jajka od swoich kur. Nawet jej kiedyś pomagaliśmy złapać jedną kurę, bo nie dawała rady. Wszystko byłoby dobrze, gdyby raptem, krótko po jej odejściu nie zaczęli nam tych moździerzy Niemcy ostrzeliwać. Stało się jasne, że babcia nas wydała. Gdy przyszła znowu, dowódca ją rozstrzelał.

- Ten marzec był bardzo zimny. Jak wytrzymywaliście na takim chłodzie?
Franciszek Jasiński: - Mieliśmy na sobie tylko flanelowe koszule, drelichowe mundury i płaszcze. Mówiliśmy między sobą, że je uszyli z pokrzyw, bo były sztywne, szorstkie i nie dawały ciepła. Kiedy weszliśmy już na ziemie niemieckie, w opuszczonych domach znajdowaliśmy i swetry, i ciepłą bieliznę.

- A co w tym czasie jedliście?
Franciszek Jasiński: - Jedzenie nam donosili gdy się donieść dawało, bo kuchnie szły za nami, a kartofle były przecież wszędzie. Ale też próbowaliśmy sobie radzić sami. Kiedy staliśmy przy dzisiejszej ul. VI Dywizji Piechoty i zdarzyła się chwila spokoju, przyszedł dowódca kompanii i mówi: - Chłopaki taki głodny jestem, a tu w koło tyle drobiu. Ugotowalibyście jaką kurę
A my młodzi, głupi, głodni, zamiast złapać kurę, złapaliśmy wielkiego indora. Zabiliśmy go, oparzyliśmy i zaczęliśmy go gotować. Nie było w czym, to w blaszanej wanience do prania czy kąpania. W piwnicy ułożyliśmy cegły i na nich rozpaliliśmy ogień. Zrobił się z tego straszny dym. Niemcy musieli go zobaczyć i zaczęli pruć do nas z moździerzy. Celowniczy wyskoczył ratować działo i dostał odłamkiem w piętę. Oczywiście o niedogotowanym indyku musieliśmy zapomnieć.

- W 1945 r. Miał pan raptem 20 lat. Bał się pan śmierci?
Franciszek Jasiński: - Bałem się tylko podczas pierwszych potyczek. Potem człowiek myślał głównie o tym, żeby uskoczyć w bezpieczne miejsce, kiedy w powietrzu gwiżdże pocisk, albo żeby ktoś czuwał kiedy można wyrwać parę minut snu. Zresztą ten, kto za dużo myślał o śmierci, najbardziej był na nią narażony. Dopiero gdy zakończyła się wojna, coś we mnie pękło. Nasz pułk pierwszy doszedł do Łaby i spotkał się z wojskami amerykańskimi.

Mieliśmy stać dłużej nad Łabą, ale szybko nas cofnęli, bo jeden z naszych chłopaków uciekł do Amerykanów. Zatrzymaliśmy się w pięknej miejscowości, chyba jakimś kurorcie. To tam dowiedzieliśmy się, że wojna się skończyła. Wtedy zaczęliśmy skakać, rzucać się sobie nawzajem na szyję. Jakoś tak raptem wszyscy zaczęli krzyczeć coś, co do nas wreszcie dotarło: "Koniec wojny a ja żyję! Udało mi się! Ja żyję!!!"

- Wojna ukradła panu dzieciństwo, okaleczyła młodość. Ale może przeżył pan jakąś wojenną miłość? Dawało się wyrwać czas na uczucie?
Franciszek Jasiński: - Mnie się to nie zdarzyło. W naszej armii dziewczyn było bardzo mało. Na początku było jeszcze sporo sanitariuszek. Część poległa, część odniosła rany. Zastępowali je zwykli żołnierze. Były też telefonistki, ale zwykle były przy dowództwie batalionu i zwykły żołnierz nie miał do niech dostępu. W naszym batalionie była nawet taka blondynka, dość tęga zresztą.

Chodziła z zastępcą dowódcy do spraw politycznych, czyli tzw. politrukiem. Na nas nawet nie patrzyła. Mój kolega z partyzantki, z którym byłem potem w oddziale, Wiktor Jankiewicz, zakochał się za to w jednej z dwóch córek ludzi, którzy dali nam gościnę gdy staliśmy dwie doby we Włocławku. Miała 17 lat. Była ładną czarnulką. Oczu od siebie nie odrywali. Przyrzekali jak najszybsze spotkanie. Ale on zginął niedługo później na Wale Pomorskim. Odprowadzał dwóch jeńców. Niemcom nie przeszkadzało, strzelać i do swoich, i to w mundurach. Trafili i jeńców, i Wiktora. Niemcy przeżyli, on zginął. Gdy nie wracał poszedłem go szukać. Znalazłem. Siedział martwy pod drzewem. Nie zginął od tej rany, tylko z wyziębienia.

- Wróćmy do Kołobrzegu. Jak pamięta pan koniec bitwy?
Franciszek Jasiński: - Wszyscy, z kilku stron wkroczyliśmy do portu. Było tam mnóstwo cywilów niemieckich. Trwało szaleństwo ewakuacji. Cywile chwytali co się da, żeby dopłynąć do oddalonych od portu okrętów.

Potem wyszliśmy na plażę. Trzeba było zobaczyć to morze. Jedni żołnierze pili wodę, inni się myli, jeszcze inni obrzucali piaskiem. Jakoś nikt nie zwracał już uwagi na ostrzał z niemieckich okrętów. Były coraz dalej.

- Był pan na uroczystości zaślubin?
Franciszek Jasiński: - Nie, my poszliśmy dalej, na Mrzeżyno.

- Po wojnie został pan w wojsku. Na własne życzenie wrócił pan do Kołobrzegu?
Franciszek Jasiński: - Nie. W 1954 r. dowiedziałem się, że dostałem nominację na szefa sztabu 34 pułku artylerii. Ucieszyłem się, ale nie wiedziałem gdzie ten pułk stacjonuje. Kiedy się dowiedziałem, że w Kołobrzegu, pomyślałem: "W te ruiny?!!! Nigdy!!!" Mój przełożony powiedział: "To idź i powiedz to dowódcy". A jemu się takich rzeczy po prostu nie mówiło. I tak to zamieszkałem w moim, wywalczonym Kołobrzegu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo