Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podarował córce swoją nerkę i nowe życie

Radosław Brzostek
– Nie powiem, że się nie bałem. Bałem się, ale tylko o to, czy nadam się na dawcę, czy przeszczep się uda i czy nerka podejmie pracę – mówi Bogdan Marczyk. Na zdjęciu – w towarzystwie córki Kasi, która dzięki podarowanej przez niego nerce może normalnie żyć.
– Nie powiem, że się nie bałem. Bałem się, ale tylko o to, czy nadam się na dawcę, czy przeszczep się uda i czy nerka podejmie pracę – mówi Bogdan Marczyk. Na zdjęciu – w towarzystwie córki Kasi, która dzięki podarowanej przez niego nerce może normalnie żyć. Radosław Brzostek
- To nie bohaterstwo, to po prostu miłość do dziecka - mówi pan Bogdan Marczyk z Koszalina, który oddał córce Kasi własną nerkę. Dziewczyna miała szczęście w nieszczęściu, bo wiele chorych osób czeka na taką szansę latami i jest zmuszonych do częstych dializ.

20-letnia Kasia jest najmłodszym spośród trojga dzieci Czesławy i Bogdana Marczyków. Rodzina zawsze była ich największym bogactwem. Najbardziej cieszyło ich, że dzieci są zdrowe, że świetnie się uczą. Kasia rokrocznie miała świadectwo z czerwonym paskiem, prawie nie chorowała.

Choroba nerek pojawiła się znienacka, bez ostrzeżenia. Jeszcze w zeszłym roku, gdy przed końcem liceum robiono Kasi tzw. bilans zdrowotny, nic nie wskazywało, że jest chora i to aż tak ciężko. Dopiero potem jej najbliżsi zaczęli kojarzyć pewne wcześniejsze oznaki choroby.

Jakie? Gdy wiosną ubiegłego roku Kasia zdawała maturę, często bolała ją głowa, bywała bardzo zmęczona. Przyczyną tego było nadciśnienie będące jednym z objawów choroby nerek. O tym jednak dowiedzieli się później. Dolegliwości w czasie egzaminów tłumaczyli sobie nadmiarem nauki i przedmaturalnym stresem.

W wakacje Kasia pojechała w góry. Gdy wróciła, na nogach w okolicy kostek pojawiła jej się lekka opuchlizna. I na to znalazło się wytłumaczenie - dużo chodziła po górach, potem spędziła wiele godzin w podróży. Nie było powodu do niepokoju tym bardziej, że opuchlizna szybko przeszła. Po powrocie z gór Kasia podjęła pracę sezonową w ośrodku wczasowym. Pracowała tylko co drugi dzień, po 2-3 godziny, mimo to czuła się wyczerpana.

Najgorszy dzień w życiu
To był 10 sierpnia zeszłego roku. Kasia wyjrzała z domu na parking za oknem i stwierdziła, że nie widzi napisów na tablicach rejestracyjnych aut. Zaniepokoiło ją to. Zgłosiła się do ambulatorium okulistycznego w koszalińskim Szpitalu Wojewódzkim. Okulista zbadał ją i zmierzył ciśnienie. Było bardzo wysokie. Z podejrzeniem choroby nerek od razu skierował ją do Oddziału Wewnętrznego B.

- Tam natychmiast zajęli się mną doktorzy Olech Mazur i Zdzisław Staniewicz. Zaraz wieczorem miałam pierwszą dializę - to była ostra hemodializa, która uratowała mi życie. Gdybym dwa dni później trafiła do szpitala, prawdopodobnie byłoby już za późno, nie przeżyłabym. Dzięki tym lekarzom żyję - opowiada Katarzyna Marczyk.

Gdy jej mama wieczorem po pracy pomknęła do szpitala i zobaczyła ją podłączoną rurkami do dializatora, była zrozpaczona.

- To był najgorszy dzień w moim życiu, nazajutrz miałam urodziny, dwa dni później obchodziliśmy z mężem Srebrne Gody, a tu taki straszny prezent - wspomina Czesława Marczyk.

U Kasi zdiagnozowano kłębuszkowe zapalenie nerek, którego skutkiem była przewlekła niewydolność nerek.

- Jak nam wyjaśnił lekarz, przy ostrej niewydolności nerek jest szansa na wyleczenie, tu nie było na to żadnych szans. Kasię czekały długotrwałe dializy i przeszczep. Byliśmy w szoku. Rozpłakałam się. Doktor pocieszał mnie: "Niech pani nie płacze, córka będzie żyć, bo są dializy. Kiedyś tego nie było. Gorzej, gdy chore jest serce albo wątroba, bo nie ma ich czym zastąpić" - opowiada mama Kasi.

Nie o siebie się bałem, tylko o to, czy będę dawcą
Katarzyna została skierowana do Kliniki Nefrologii, Transplantologii i Chorób Wewnętrznych Szpitala Klinicznego Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. Tam zrobiono jej biopsję nerek. Obie zaatakowane były przez chorobę. Szczecińscy specjaliści uznali, że jedynym ratunkiem dla niej jest przeszczep nerki.

Na początku lutego tego roku Kasia znalazła się na liście oczekujących na przeszczep. Rozpoczęto też poszukiwania dawcy wśród najbliższej rodziny. Idealnym okazał się tata.

- Kiedy dowiedziałem się, że mogę być dawcą nerki dla Kasi, pomyślałem sobie, że to cud. Wierzyłem, że wszystko się uda, ale jak jechałem do kliniki na badania, poczułem lęk. Nie o siebie się bałem, tylko o to, czy będę mógł być tym dawcą. Od 30 lat nie byłem u lekarza, nie badałem się. W klinice przebadali mnie od a do z. Gdy okazało się, że jestem zdrowy i mogę oddać Kasi swoją nerkę, byłem przeszczęśliwy - mówi Bogdan Marczyk.

Życie na dializie
Przez 9 miesięcy Kasia była dializowana. Trzy razy w tygodniu po 4,5 godziny dziennie siedziała podłączona do maszyny, która powoli oczyszczała jej krew z tego, co u zdrowego człowieka wydalane jest z organizmu z moczem. Gdy zachorowała, dowiedziała się, że przyjęto ją na studia - na Politechnikę Koszalińską i Uniwersytet Szczeciński. Została w Koszalinie. Studiuje finanse i rachunkowość. Na dializy zabierała ze sobą notatki, książki i uczyła się. Bez problemów zaliczyła semestr.

Cała rodzina musiała nauczyć się żyć z jej chorobą, wszystko było temu podporządkowane. Regularne dializy, ciągłe badania, specjalna dieta. Kasia coraz trudniej znosiła dializy.
- Strasznie mnie męczyły. Z jednej strony pomagały, bo dzięki nim mogłam żyć, ale czułam się coraz gorzej - mówi.

Niewiele mogła jeść, nie mogła pić, nie oddawała moczu. Wciąż była zmęczona, opuchnięta. Szansą na poprawę był jedynie przeszczep nerki. Jednak mimo że tata Kasi był idealnym dawcą, szczecińscy specjaliści nie spieszyli się z decyzją. Zachodziła obawa, że choroba, która zniszczyła obie nerki Kasi, zaatakuje również przeszczepiony narząd.

Najpierw dawano 25 procent szans, że przeszczep się powiedzie i nowa nerka podejmie pracę. Gdy po dalszych badaniach szanse te wzrosły do 50 procent, Bogdan Marczyk zaczął naciskać na szczecińskich specjalistów, by przeprowadzili zabieg. Był zdeterminowany, lekarze natomiast wciąż mieli wątpliwości.

"Boimy się, że pańska danina może pójść na marne" - mówili wprost.

- Fantastyczny zespół zajmował się nami w klinice - świetni specjaliści, bardzo nam życzliwi. Bezpośrednio opiekowała się Kasią doktor Ewa Kwiatkowska. Wszyscy byli nie mniej szczęśliwi od nas, gdy okazało się, że przeszczep się powiódł - mówi Bogdan Marczyk.

Urodzinowy prezent od taty
Niektórzy czekają na przeszczep 5-6 lat. Średni czas oczekiwania na dawcę niespokrewnionego wynosi około trzech lat. Kasia dostała nową nerkę po dziewięciu miesiącach.

Oboje z tatą stawili się w Szczecinie trzy dni przed zabiegiem. W klinice transplantacyjnej zorganizowano sympozjum z udziałem zespołu, który miał ich operować, i studentów medycyny.

- Jeszcze raz starano się uświadomić nam, czym jest przeszczep, jakie są zagrożenia i jeszcze raz zapytano mnie, czy potwierdzam swoją gotowość do oddania córce nerki. Kiedy potwierdziłem, rozległy się oklaski. Było to miłe, ale od samego początku, gdy tylko usłyszałem, że potrzebny będzie przeszczep i gdy okazało się, że ja mogę być dawcą, nigdy nie zawahałem się ani na moment. Wiedziałem, że jeśli będę mógł pomóc córce, na pewno to zrobię. Oddałbym nawet obie nerki, żeby tylko moje dziecko było zdrowe - wspomina Bogdan Marczyk.

Czesława Marczyk była w drodze do Szczecina, by wspierać córkę i męża, gdy dostała SMS od Kasi: "Cześć mama jestem już po operacji". Przeszczep odbył się 31 maja tego roku. 15 maja Kasia obchodziła 20. urodziny. - To był taki urodzinowy prezent od taty - żartuje.

Tata pierwszy pojechał na blok operacyjny. Tam pobrano mu nerkę. Potem operacji poddano Kasię. Gdy trafiła na salę, nerka taty już na nią czekała. Ważyła 300 gramów. Choć jej własne przestały pracować, pozostawiono je, bo - jak Kasia dowiedziała się od lekarzy - tak zazwyczaj się robi. Nerkę taty wszczepiono jej po prawej stronie brzucha. Ma teraz trzy nerki.

Po przeszczepie przez trzy tygodnie leżała w klinice. Tata wrócił do domu już po tygodniu. - Zaczął chudnąć, w trzy tygodnie zgubił 10 kilogramów - wspomina Czesława Marczyk. Okazało się, że jej mąż ma nadczynność tarczycy. Jednej z przyczyn tego lekarze upatrują w silnym stresie, jaki przeżył po zabiegu: na początku nerka wszczepiona Kasi nie podejmowała pracy.

- Widziałem tę niepewność, to zdenerwowanie córki, lekarzy i szalałem z rozpaczy. Sam byłem przerażony, że ta nerka jeszcze nie działa. Lekarze mieli nadzieję, że zacznie działać od razu, na 99 procent miała podjąć pracę w ciągu trzech tygodni. Czekaliśmy, ale zdążyłem wrócić do domu, gdy Kasia zadzwoniła do nas z płaczem, że jest ostry odrzut. Byliśmy załamani, żona cały dzień przepłakała. Wkrótce jednak okazało się, że nerka pracuje, Kasia zaczęła normalnie oddawać mocz. Jaka to była dla nas radość - opowiada Bogdan Marczyk.

Biorca zawsze czuje się lepiej
Lekarze uprzedzali ich, że po operacji biorca zawsze czuje się o wiele lepiej od dawcy. Tata odczuwa jeszcze pewne problemy związane z tarczycą, ale jest już coraz lepiej. Kasia czuje się znakomicie. Ciśnienie tętnicze ma jak w zegarku, idealne. Przestała boleć ją głowa.

- Nerka pracuje normalnie. Wyniki badań są prawidłowe. Jest super - mówi.

Oboje wciąż biorą leki - tata siedem dziennie, Kasia - aż 20, wśród nich - leki immunosupresyjne zapobiegające odrzuceniu przeszczepu. Będzie musiała przyjmować je do końca życia. Musi też o swoją nową nerkę dbać. Jak długo będzie jej służyć, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Lekarze uprzedzali przed zabiegiem, że może pracować przez kilka tygodni, miesięcy, a może i przez 20 lat. Kasia i jej rodzice spotykali w klinice osoby, które z przeszczepioną nerką żyją już kilkanaście lat.

- Przez internet poznałam panią, która od 30 lat żyje z przeszczepioną nerką pobraną od osoby zmarłej - dodaje Kasia. Przeszczepy rodzinne, jak dowiedziała się od specjalistów, lepiej rokują, dają większe gwarancje udanego przeszczepu na długie lata.

Dochodzi jednak do nich stosunkowo rzadko. Na około 500 zabiegów przeszczepienia nerek przeprowadzonych dotychczas w szczecińskiej klinice, tylko osiem było przeszczepami rodzinnymi. Przeszczep z udziałem Kasi i jej taty był drugim przeszczepem rodzinnym dokonanym w Szczecinie w tym roku.
Większość pacjentów ma przeszczepiane nerki od zmarłych dawców.

- Dzięki Bogu zdarzył się cud, że ja mogłem być dawcą i drugi - że przeszczep się udał, że córka dochodzi do zdrowia. Ta choroba, ta operacja przewartościowała całe moje życie i jeszcze bardziej scementowała naszą rodzinę. Teraz najważniejsze jest dla nas to, że Kasia nie musi chodzić już na dializy, że może jeść, pić i normalnie oddawać mocz. Oboje z żoną nie potrafimy wyrazić tego, jak bardzo się cieszymy - mówi Bogdan Marczyk.

- Czy to jest poświęcenie? - zastanawia się tata Kasi. - Mój szwagier jeździ po Europie tirem. Opowiadał napotkanym w trasie znajomym tę naszą historię. Ktoś nazwał mnie bohaterem. To nie jest żadne bohaterstwo, to po prostu miłość do dziecka, człowiek zwyczajnie z serca podjął taką decyzję. Jestem przekonany, że wielu rodziców zrobiłoby to samo.

Bardzo cenią sobie wsparcie, którego zewsząd udzielano im, gdy Kasia zachorowała. Pomagała rodzina, znajomi, sąsiedzi.

- Bardzo wspierali nas lekarze i w ogóle cały personel i tu w koszalińskim szpitalu, i w klinice w Szczecinie. Ogromnym wsparciem była dla nas również sama Kasia, która podtrzymywała nas na duchu, pocieszała. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, pełna optymizmu. To wszystko pomogło nam przetrwać ten najtrudniejszy dla nas czas - mówią rodzice Kasi.

Kasia i oni mają oczywiście świadomość zagrożeń, wiedzą, że stuprocentowej gwarancji na zdrowie nikt im nie może dać, ale starają się o tym nie myśleć.

- Na razie jest bardzo dobrze i oby tak było dalej - mówią zgodnie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!